piątek, 29 czerwca 2012

Z pamiętnika Nightwatchman’a



Jesteśmy wdrożeni, zaczęła się rutyna. Razem ze  Ślązakiem Michałem, co noc, patrolujemy ciemny teren campu.

O godzinie 1 w nocy musimy stawić się na stróżówce i zmienić wieczornego pracownika. Potem idziemy zamknąć bramę, pogasić światła i pozbierać śmieci po dzieciakach. W ten sposób czas zlatuje nam do 2:00. Nasz następny przystanek to kuchnia, gdzie robimy sobie kawę i napełniamy kieszenie jedzeniem. Pijemy kawkę i o 2:30 jesteśmy gotowi do patrolu. Rozdzielamy się i robimy ósemki po terenie w poszukiwaniu śmiałków łamiących zasady ciszy nocnej. Pierwszy tydzień był nudny: zero interwencji. Po godzinnej sesyjce zaczynamy już kombinować. Jest 3:30, mamy senny kryzys, nogi bolą nas od chodzenia i generalnie jest nuda. Wtedy czas pójść siku, zrobić herbatę, uzupełnić kieszenie i jakoś tak przy odpowiednim tempie ww. czynności robi się 4:00. Jest to godzina, kiedy skunksy (zwane później debilami*) i szopy przestają przecinać nam drogę, wilki po drugiej stronie jeziora przestają wyć, budzi się pierwszy ptaszek i na niebie pojawia się łuna od wschodu. 15 minut później cały obóz żyje już tym bardziej dziennym trybem. Ptaki nadają na 100%, gdzieś w oddali czasem zapieje kogut i robi się jakoś tak raźniej. I tu jest problem. Musimy jeszcze dociągnąć do 6:00. W zasadzie ciężko mi powiedzieć co w tym czasie robimy. Trochę pochodzimy, bo to zawsze czas szybciej leci, trochę pogadamy, trochę posiedzimy. Od 5:00 jest już trochę lżej bo to już tylko godzina do momentu, kiedy jeden z nas będzie mógł zasnąć o jeszcze w miarę normalnej porze i w dość optymalnej temperaturze. Zaraz przed 6:00 idziemy otworzyć tylną bramę i wtedy się rozstajemy. Na zmianę: jeden do wyra, a drugi na stróżówkę przy głównej bramie. Tam się siedzi jeszcze do 9 i przez te 3 godziny informujemy szefa przez krótkofalówkę o tym kto, co i ile przywozi. Położyć się spać o 9 to męka. Mam już wtedy zazwyczaj przełamaną granicę zmęczenia i mogę siedzieć jeszcze kolejne 2 godziny zanim znów zrobię się senny. Do tego zazwyczaj o tej porze jest już powyżej 25 stopni, czyli u nas w pokoju powyżej 30 i weź tu człowieku zaśnij. Ale zazwyczaj do 15 jesteśmy już ogarnięci. I do 23 sobie jeszcze hasamy bo o 23 ucinamy sobie jeszcze 1-2 godzinną drzemkę. I tak to się toczy. Nic specjalnego. Na szczęście mamy dni wolne – jeden w tygodniu.

Przedwczoraj wybraliśmy się na klasycznego road tripa. 2 wypożyczonymi vanami wybraliśmy się na całodniową, 500 kilometrową, 14 osobową i superową wycieczkę do Filadelfii. Przeszliśmy całe miasto wzdłuż i w szerz i zobaczyliśmy chyba wszystko co się da z wyjątkiem tego, że nie weszliśmy do żadnego muzeum bo były już zamknięte. A muzea odwiedzić warto bo Filadelfia to chyba pierwsza stolica USA, miasto, w którym podpisano konstytucję, wisi legendarny Liberty Bell oraz Tadeusz Kościuszko to bohater no i co najważniejsze, miasto, w którym Rocky biegał po schodach.

Jeszcze 3 anegdotki:

-w nocy widać trylion gwiazd oraz Drogę Mleczną. Nigdy wcześniej na własne oczy nie widziałem drogi mlecznej.
-dzięki uprzejmości kolegi udało mi się poprowadzić boskie auto. Dodge Charger, 2012 rok, 500 mil przebiegu, 3,2L i 292KM. Morda mi się tak cieszyła :D:D:D:D:D:D:D:D. ale automat…

*skunksy to debile. Po prostu. To trzeba zobaczyć. Można iść w jego stronę, tupać, krzyczeć, walić mu po oczach latarką, a one uciekną dopiero jak się zaklaska. Wtedy dopiero zaczyna się komedia i nasz ulubiony moment. Desperacki, koślawy, kulawy, nieporadny, wolny, niezgrabny i debilny bieg ku życiu i wolności ;P


Pare pomieszanych fociszy:









poniedziałek, 18 czerwca 2012

Tyler Hill Camp

Tylko słowem wstępu wyjaśnię, że razem z Martą wpadliśmy pewnego jesiennego popołudnia na pomysł wycieczki do USA na zasadach programu work and travel. Wybraliśmy organizację pośredniczą o nazwie Camp America i od grudnia staraliśmy się na różne sposoby pozyskać dwumiesięczną pracę w Stanach, aby po tej wakacyjnej tyrce przez 3 tygodnie obejrzeć kawałek świata. Marta dostała pracę w okolicach Chicago jako piekarka, a ja w okolicach Nowego Jorku w roli stróża nocnego. Jak jest? Inaczej niż za pierwszym razem, ergo, inaczej niż się spodziewałem. To dopiero początek więc trudno powiedzieć, ale mam nadzieję, że po tym okresie będą mną miotały te same uczucia co 3 lata temu kiedy opuszczałem USA (zadowolenie z domieszką żalu, że to już). Po pierwsze i Marta i Ja pracujemy na obozach dla Amerykańskich dzieci. Jest to tu dość popularna sprawa i nie wygląda prawie w ogóle jak nasze obozy/kolonie (może, żeby być bardziej dokładnym, piszę na podstawie obserwacji miejsca, w którym jestem). Jesteśmy tu też na zasadzie pewnej wymiany kulturowej. Te obozy zatrudniają ludzi z różnych krajów na rozmaite stanowiska. Nie będę pisał o obozie Marty, ale link do jej bloga znajdziecie po prawej stronie. U mnie na obozie o nazwie Tyler Hill Camp (od miejscowości, w której jest położony) pracuje najwięcej Anglików, Polaków, Kanadyjczyków i chyba na końcu Amerykanów (plus jeszcze parę innych narodowości). No właśnie, Polaków… to jest ta pierwsza rzecz, której się nie spodziewałem. Miałem nadzieję, na przypomnienie sobie angielskiego, co w towarzystwie 32 rodaków jest całkiem trudne. Dodatkowo pracujemy jako taki pewien rodzaj obsługi dla reszty, co niektórych przyprawia o kompleksy, które mają nieprzyjemne ujście – zaraz wyjaśnię. Ciężko jest się w takim układzie wyrwać i wysunąć do ludzi, którzy mówią po angielsku w 10 różnych akcentach i zajmują, co by nie było, ważniejsze stanowiska (opiekunowie dzieci, które przyjeżdżają dopiero w piątek). Te kompleksy-> jak można obrabiać tak dosadnie tyłki ludziom, którzy dają nam pracę, robią wszystko, żebyśmy czuli się dobrze, starają się z nami zapoznać, są nonstop uśmiechnięci, sympatyczni, energiczni, bardziej wysportowani itd. To, że [Amerykanie] są idiotami i nic nie rozumieją słyszę kilka[naście] razy dziennie (oczywiście, w sytuacji konfrontacji, na ustach obgadywaczy maluje się jakże ‘szczery’ uśmiech). To jest trochę żenujące i mocno irytujące. Żeby być uczciwym na te 32 osoby malkontentami na pełny etat jest jakieś 5 osób, które wciąga w swoje chore wnioski kolejne 15 osób, które nawet nie zdążyły sobie wyrobić własnego zdania, bo są tu pierwszy raz. No ale już starczy. Naprawdę w większości to są supersympatyczni ludzie tylko jeszcze bez własnego zdania. O samym obozie. Piękne miejsce, z dala od cywilizacji, położone pomiędzy 2 jeziorami w dość górzystym terenie. Zresztą zdjęcia mówią same za siebie. Piękna pogoda (z wyjątkiem dnia dzisiejszego); troszkę się już opaliłem. Dzieciaki, które tu przyjeżdżają mają naprawdę kupę zabawy bo można tu uprawiać sporty od tenisa, przez wspinaczkę i narty wodne po całą gamę sportów amerykańskich. Druga strona medalu wygląda tak, że to kosztuje fortunę. Rodzice, którzy umieszczają tu swoje dzieci na te 2 miesiące muszą zapłacić przynajmniej 10 000$ plus dodatkowa kasa za różne activities. Jest to nieoficjalne informacja, ale wygląda wiarygodnie: ktoś tu powiedział, że jest to jeden z 10 najbogatszych campów w USA. Mieści się tu około 650 dzieci. Wszyscy counsellorzy (opiekunowie dzieci), dyrektor i każdy wydział jaki tu jest, podchodzi do wszystkiego z wielkim entuzjazmem, którego czasem im zazdroszczę oraz chciałbym go trochę uszczknąć i wziąć sobie oraz dać moim niektórym polskim współpracownikom. Zarysowałem trochę sytuację, a o kilku ciekawych wydarzeniach, które już miały miejsce, albo dopiero mnie czekają napiszę w kolejnym wpisie. See you soon.