poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Prezencik

Dostałem bardzo miły prezencik od Polish staff ekipy na moje 21 urodziny. Plus tort i 100 lat :) Jeszccze raz dziękuję. Jak ktoś obejrzy to masła rezygnacji nie wytłumaczę, a cycki z lady odserwuję bo te małolaty, które prezychodzą po coca colę bardzo mocno chcą się pochwalić tym co już mają i to nie jest zależne ode mnie ;P









Dodaję jeszcze małe naszynal dżeografik nagrane w nocy.





wtorek, 31 lipca 2012

Mordoklejka

Mordoklejka - tak bym poetycko nazwał ostatnie 2,a nawet 3 tygodnie mojej pracy. Do połowy jakoś zleciało, ale teraz się zlewa i ciągnie. Na przykład dostaliśmy nowe żarówki do latarek i nie jestem w stanie powiedzieć, czy to było 5 dni temu czy 2 tygodnie temu, albo myślałem ostatnio, że visiting day (dzień, w którym rodzice przyjeżdżają odwiedzić swoje pociechy) był 2 tygodnie temu, a on był tydzień temu.

Day off sprzed tygodnia mieliśmy spędzić nad Niagarą, ale, ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, plany się posypały. Zamiast tego pojechaliśmy na dość długą wycieczkę do Amish Country (Amisze ciekawa sprawa - odsyłam do google) zahaczając w drodze powrotnej o Scranton (siedziba Dunder Mifflin Paper Company ;D). Było sympatycznie, ale dużo lepsze Amish Country odwiedziłem 4 lata temu w Texasie. Z pisania to prawie wszystko. Tym razem dla odmiany wrzucę 3 filmiki.

Ale najpierw 3 zdjęcia:
Brama wjazdowa i budka, w której przesiaduję od 6 do 9 (właściwie to siedzę obok, bo w środku śmierdzi)





Naparstek tego jak wyglądał parking, gdy przyjechali nadziani rodzice.




Tłumaczenie przewodnika w centrum do zwiedzania (Amish Village) - szczególnie polecam środkowy akapit.

















3minutowy filmik z paniki przed burzą. Nic ciekawego, ale możecie zoabczyć kawałek campu i chyba w drugiej minucie udało mi się złapać ładnego grzmota.




sobota, 14 lipca 2012


Pitu pitu chlastu chlastu, ale trzeba to napisać. Minął juz miesiąc od mojego przyjazdy do Stanów, ale w zasadzie nie wiadomo, którą dziurą się przecisnął. Z perspektywy dni raczej nie powiem, że wszystkie są takie same, ale z perspektywy miesiąca już na na pewno są, i to z pewnością sprawiło, że do naszego epickiego road tripa został już tylko miesiąc pracy.
Z drugiej jednak strony nie 'tylko' ale 'aż' bo te nocki do ostatniej godziny będą nużące i wyczerpujące.
Nasz day off sprzed 10 dni spędziliśmy grupą 14 osób w New York City. Nie jestem wieszczem więc nie ma co się rozpisywać - trzeba zobaczyć i poczuć atmosferę, bo każdy róg tego [śmierdzącego] miasta przypomina o tym, że to zupełnie inny świat.

Zaparkowaliśmy w Newarku, a do NYC trafiliśmy pociągiem (taniej i szybciej). Zwiedzanie zaczęliśmy od World Trade Center, gdzie masywny szklany wieżowiec, w ostatniej fazie budowy, już drapie chmury. Kolejny przystanek to jakiś stary kościółek, potem New York Stock Exchange na Wall Street, którego dzielnie strzegł nowojorski polismen, następny to McDonald, w którym na podwyższeniu pianista wystukiwał jazz (co za klasa!). Dalej Brooklyn Bridge i kilka zdjęć na tarasie widokowym, Chinatown i posiłek za $7 w restauracji, gdzie zaburzyliśmy proporcje (14 białych i 50 żółtych). Najedzeni wskoczyliśmy do metra i wychodziliśmy kalorie w Central Parku. Robiło się późno, więc złożyliśmy krótką wizytę na Times Square, żeby dlaej udać się nad rzekę Hudson w celu obejrzenia (ponoć) najcudowniejszych fajerwerków ever - bo i dzień był cudowny - 4 lipca. No i tu wielkość lipy jaka nas spotkała przerosła wszelkie oczekiwania... tak na prawdę nikt nie oczekiwał lipy, więc po prostu spotkało nas ogromne rozczarowanie. Po 30 minutowym przeciskaniu się między kilkuset tysiącami ludzi w 40 stopniowym upale wyszła na jaw słaba organizacja władz Nowego Yorku. Oprócz 200 osób z pośród {kilka hektarów razy 4 osoby na metr kwadratowy} fajerwerków nie widział nikt, bo zasłoniły je wieżowce. Żeby było jasne - miejsce, w które dotarliśmy pokierowała nas policja, bo miało być stamtąd widać przedstawienie. Z 30 minutowego show, dzięki uporczywości w przepychaniu się między spoconymi tonami ludzi, udało mi się zobaczyć ostatnie 3 minuty - i były piękne. Zmęczeni i spoceni, ale szczęśliwi wpisaliśmy w GPS Tyler Hill i po paru godzinach byliśmy na campie. My z Michałem prysznic i wio do roboty - ale co? nie warto? warto!

Popołudnie sprzed 3 dni spędziłem wygrzewając się na kamieniach nad rzeką z piwkiem w ręku i do chwili obecnej się nie opieram i śpię na brzuchu, ale nie jestem już przynajmniej koloru niedźwiedzia polarnego.

Wracając do epickiego road tripa, na którego już jesteśmy nastawieni na 100%, mamy już mały konspekt:
wypożyczamy furę na 2 tygodnie i jedziemy ->
1. z Tyler Hill do Bostonu
2. z Bostonu do Philadephi
3. z Philadelphi do Washington D.C.
3. z W.D.C. do Miami
4. z Miami na Key West
5. z Key Westu na Everglades
6. i do domu, czyli na ostatni tydzień pobytu do Nowego Yorku :)




Smaczek z Nowego Jorku vol. 1


Smaczek z Nowego Jorku vol. 2



Chińskie żarcie


World Trade Center, a konkretnie Freedom Tower (docelowo 541 metrów), czyli jeden z 5 budynków, który mają zastąpić kompleks, który został zniszczony w zamachu.



Filip i Times Square - światła są niesamowite. Zdjęcie nie oddaje tego nawet w 1%



Na tle Brooklyn Bridge



O.O




Jazda metrem like a boss

piątek, 29 czerwca 2012

Z pamiętnika Nightwatchman’a



Jesteśmy wdrożeni, zaczęła się rutyna. Razem ze  Ślązakiem Michałem, co noc, patrolujemy ciemny teren campu.

O godzinie 1 w nocy musimy stawić się na stróżówce i zmienić wieczornego pracownika. Potem idziemy zamknąć bramę, pogasić światła i pozbierać śmieci po dzieciakach. W ten sposób czas zlatuje nam do 2:00. Nasz następny przystanek to kuchnia, gdzie robimy sobie kawę i napełniamy kieszenie jedzeniem. Pijemy kawkę i o 2:30 jesteśmy gotowi do patrolu. Rozdzielamy się i robimy ósemki po terenie w poszukiwaniu śmiałków łamiących zasady ciszy nocnej. Pierwszy tydzień był nudny: zero interwencji. Po godzinnej sesyjce zaczynamy już kombinować. Jest 3:30, mamy senny kryzys, nogi bolą nas od chodzenia i generalnie jest nuda. Wtedy czas pójść siku, zrobić herbatę, uzupełnić kieszenie i jakoś tak przy odpowiednim tempie ww. czynności robi się 4:00. Jest to godzina, kiedy skunksy (zwane później debilami*) i szopy przestają przecinać nam drogę, wilki po drugiej stronie jeziora przestają wyć, budzi się pierwszy ptaszek i na niebie pojawia się łuna od wschodu. 15 minut później cały obóz żyje już tym bardziej dziennym trybem. Ptaki nadają na 100%, gdzieś w oddali czasem zapieje kogut i robi się jakoś tak raźniej. I tu jest problem. Musimy jeszcze dociągnąć do 6:00. W zasadzie ciężko mi powiedzieć co w tym czasie robimy. Trochę pochodzimy, bo to zawsze czas szybciej leci, trochę pogadamy, trochę posiedzimy. Od 5:00 jest już trochę lżej bo to już tylko godzina do momentu, kiedy jeden z nas będzie mógł zasnąć o jeszcze w miarę normalnej porze i w dość optymalnej temperaturze. Zaraz przed 6:00 idziemy otworzyć tylną bramę i wtedy się rozstajemy. Na zmianę: jeden do wyra, a drugi na stróżówkę przy głównej bramie. Tam się siedzi jeszcze do 9 i przez te 3 godziny informujemy szefa przez krótkofalówkę o tym kto, co i ile przywozi. Położyć się spać o 9 to męka. Mam już wtedy zazwyczaj przełamaną granicę zmęczenia i mogę siedzieć jeszcze kolejne 2 godziny zanim znów zrobię się senny. Do tego zazwyczaj o tej porze jest już powyżej 25 stopni, czyli u nas w pokoju powyżej 30 i weź tu człowieku zaśnij. Ale zazwyczaj do 15 jesteśmy już ogarnięci. I do 23 sobie jeszcze hasamy bo o 23 ucinamy sobie jeszcze 1-2 godzinną drzemkę. I tak to się toczy. Nic specjalnego. Na szczęście mamy dni wolne – jeden w tygodniu.

Przedwczoraj wybraliśmy się na klasycznego road tripa. 2 wypożyczonymi vanami wybraliśmy się na całodniową, 500 kilometrową, 14 osobową i superową wycieczkę do Filadelfii. Przeszliśmy całe miasto wzdłuż i w szerz i zobaczyliśmy chyba wszystko co się da z wyjątkiem tego, że nie weszliśmy do żadnego muzeum bo były już zamknięte. A muzea odwiedzić warto bo Filadelfia to chyba pierwsza stolica USA, miasto, w którym podpisano konstytucję, wisi legendarny Liberty Bell oraz Tadeusz Kościuszko to bohater no i co najważniejsze, miasto, w którym Rocky biegał po schodach.

Jeszcze 3 anegdotki:

-w nocy widać trylion gwiazd oraz Drogę Mleczną. Nigdy wcześniej na własne oczy nie widziałem drogi mlecznej.
-dzięki uprzejmości kolegi udało mi się poprowadzić boskie auto. Dodge Charger, 2012 rok, 500 mil przebiegu, 3,2L i 292KM. Morda mi się tak cieszyła :D:D:D:D:D:D:D:D. ale automat…

*skunksy to debile. Po prostu. To trzeba zobaczyć. Można iść w jego stronę, tupać, krzyczeć, walić mu po oczach latarką, a one uciekną dopiero jak się zaklaska. Wtedy dopiero zaczyna się komedia i nasz ulubiony moment. Desperacki, koślawy, kulawy, nieporadny, wolny, niezgrabny i debilny bieg ku życiu i wolności ;P


Pare pomieszanych fociszy:









poniedziałek, 18 czerwca 2012

Tyler Hill Camp

Tylko słowem wstępu wyjaśnię, że razem z Martą wpadliśmy pewnego jesiennego popołudnia na pomysł wycieczki do USA na zasadach programu work and travel. Wybraliśmy organizację pośredniczą o nazwie Camp America i od grudnia staraliśmy się na różne sposoby pozyskać dwumiesięczną pracę w Stanach, aby po tej wakacyjnej tyrce przez 3 tygodnie obejrzeć kawałek świata. Marta dostała pracę w okolicach Chicago jako piekarka, a ja w okolicach Nowego Jorku w roli stróża nocnego. Jak jest? Inaczej niż za pierwszym razem, ergo, inaczej niż się spodziewałem. To dopiero początek więc trudno powiedzieć, ale mam nadzieję, że po tym okresie będą mną miotały te same uczucia co 3 lata temu kiedy opuszczałem USA (zadowolenie z domieszką żalu, że to już). Po pierwsze i Marta i Ja pracujemy na obozach dla Amerykańskich dzieci. Jest to tu dość popularna sprawa i nie wygląda prawie w ogóle jak nasze obozy/kolonie (może, żeby być bardziej dokładnym, piszę na podstawie obserwacji miejsca, w którym jestem). Jesteśmy tu też na zasadzie pewnej wymiany kulturowej. Te obozy zatrudniają ludzi z różnych krajów na rozmaite stanowiska. Nie będę pisał o obozie Marty, ale link do jej bloga znajdziecie po prawej stronie. U mnie na obozie o nazwie Tyler Hill Camp (od miejscowości, w której jest położony) pracuje najwięcej Anglików, Polaków, Kanadyjczyków i chyba na końcu Amerykanów (plus jeszcze parę innych narodowości). No właśnie, Polaków… to jest ta pierwsza rzecz, której się nie spodziewałem. Miałem nadzieję, na przypomnienie sobie angielskiego, co w towarzystwie 32 rodaków jest całkiem trudne. Dodatkowo pracujemy jako taki pewien rodzaj obsługi dla reszty, co niektórych przyprawia o kompleksy, które mają nieprzyjemne ujście – zaraz wyjaśnię. Ciężko jest się w takim układzie wyrwać i wysunąć do ludzi, którzy mówią po angielsku w 10 różnych akcentach i zajmują, co by nie było, ważniejsze stanowiska (opiekunowie dzieci, które przyjeżdżają dopiero w piątek). Te kompleksy-> jak można obrabiać tak dosadnie tyłki ludziom, którzy dają nam pracę, robią wszystko, żebyśmy czuli się dobrze, starają się z nami zapoznać, są nonstop uśmiechnięci, sympatyczni, energiczni, bardziej wysportowani itd. To, że [Amerykanie] są idiotami i nic nie rozumieją słyszę kilka[naście] razy dziennie (oczywiście, w sytuacji konfrontacji, na ustach obgadywaczy maluje się jakże ‘szczery’ uśmiech). To jest trochę żenujące i mocno irytujące. Żeby być uczciwym na te 32 osoby malkontentami na pełny etat jest jakieś 5 osób, które wciąga w swoje chore wnioski kolejne 15 osób, które nawet nie zdążyły sobie wyrobić własnego zdania, bo są tu pierwszy raz. No ale już starczy. Naprawdę w większości to są supersympatyczni ludzie tylko jeszcze bez własnego zdania. O samym obozie. Piękne miejsce, z dala od cywilizacji, położone pomiędzy 2 jeziorami w dość górzystym terenie. Zresztą zdjęcia mówią same za siebie. Piękna pogoda (z wyjątkiem dnia dzisiejszego); troszkę się już opaliłem. Dzieciaki, które tu przyjeżdżają mają naprawdę kupę zabawy bo można tu uprawiać sporty od tenisa, przez wspinaczkę i narty wodne po całą gamę sportów amerykańskich. Druga strona medalu wygląda tak, że to kosztuje fortunę. Rodzice, którzy umieszczają tu swoje dzieci na te 2 miesiące muszą zapłacić przynajmniej 10 000$ plus dodatkowa kasa za różne activities. Jest to nieoficjalne informacja, ale wygląda wiarygodnie: ktoś tu powiedział, że jest to jeden z 10 najbogatszych campów w USA. Mieści się tu około 650 dzieci. Wszyscy counsellorzy (opiekunowie dzieci), dyrektor i każdy wydział jaki tu jest, podchodzi do wszystkiego z wielkim entuzjazmem, którego czasem im zazdroszczę oraz chciałbym go trochę uszczknąć i wziąć sobie oraz dać moim niektórym polskim współpracownikom. Zarysowałem trochę sytuację, a o kilku ciekawych wydarzeniach, które już miały miejsce, albo dopiero mnie czekają napiszę w kolejnym wpisie. See you soon.